Spotkanie autorskie, którego nie było

Skwar, zamiast zelżeć nieco, wraz z popołudniem tężał. Jeszcze dwa lata temu druga połowa sierpnia była chłodniejsza, ale w zeszłym i w tym roku nie ma czym oddychać. Meteorolodzy przepowiadają, że tak będzie aż do końca pierwszej dekady września. Potem nagle północny wiatr przypędzi jesień.
Nie mam innego wyjścia, jak tylko przebrać się w ciuchy robocze, wyciągnąć kosiarkę z szopki i najpierw wykosić trawę przed domkiem, potem przystrzyc żywopłot wzdłuż drogi, krzywi się Marek, zły na Ryżego. Magda zawsze gotuje więcej zupy, żeby i dla tego ochlapusa starczyło, ja daję mu kilka złotych na jedzenie, chociaż wiem, że on nie kupi chleba, tylko ruchem głowy poprosi sklepowego, aby mu podał najtańszą nalewkę w kartoniku i plastikowy kubek. Ryży wróci dopiero przed wieczorem, mimo że ledwie będzie się trzymał na nogach, zechce coś zrobić. A jeśli spotka przed sklepem takiego samego jak on, któremu ktoś podobny do Marka też da kilka złotych, to dziś na pewno nie wróci. Jutro nie po południu, jak jest w zwyczaju, a z samego rana mogą przyjechać pierwsi goście. Inez lubi zaskakiwać, bo co to dla niej, o siódmej wsiądzie do tego swojego matiza, arcydzieła koreańskich inżynierów i polskich robotników, które miało być azjatycką kopią trabanta, jak się śmieje Gienek, i choćby zabłądziła w Sławie to cztery godziny później naciśnie na klakson przed domkiem w Jodłowie. Dlatego Marek nie może czekać na Ryżego, zaraz musi zacząć koszenie, żeby jutro trawnik był puszysty jak turecki dywan, gdy przyjaciółki Magdy zdejmą buty. Zajmie mu to co najmniej dwie godziny i z godzinę strzyżenie żywopłotu.
Kosiarka stoi w szopce zaraz przy drzwiach, w pobliżu powinien leżeć przedłużacz, Marek zapala światło i długo się rozgląda, mimo to nigdzie nie widzi niczego w kolorze pomarańczowym. Zagląda do składziku na drewno i hydroforni, pod schody, za krzewy winorośli. Ryży sprzedał przedłużacz jak kiedyś siekierę, która miała mu służyć latami, domyśla się wzburzony.
‒ Czyżby pan czegoś szukał? ‒ odzywa się nowy sąsiad, widząc, jak Marek zagląda we wszystkie zakamarki i mruczy pod nosem. ‒ Potrzebny był mi przedłużacz. Spytałem Ryżego, a on pokazał na szopkę, to pożyczyłem sobie... Gniewa się pan z tego powodu?
Już ma wypalić ze złością, że poprzednik nowego sąsiada, zanim o cokolwiek poprosił, najpierw przychodził z piwem, gdy słyszy wołanie z drogi:
– Proszę pana, haloo, gdzie tu mieszka jakiś pisarz?! – Za furtką stoi młoda kobieta w ciemnych okularach przesuniętych na czoło i berecie oznaczonym harcerską lilijką. – Pan sklepowy powiedział, że ten pisarz ma domek w Jodłowie niedaleko starej kuźni. Podobno zawsze przyjeżdża na weekend. Pan sklepowy nie jest pewny, czy dobrze widział. Z godzinę temu drogą koło sklepu jechał jakby samochód tego pisarza. Kolor lakieru ma być identyczny jak tego, co stoi przy wjeździe do garażu – pokazuje ręką na czerwonego fiata pandę.
– Lepiej nie mogła pani trafić – odpowiada sąsiad Marka, podchodząc do furtki.
– To pan? – harcerka uśmiecha się zadowolona i rusza w jego stronę.
– Mnie Pan Bóg nie obdarował talentem literackim. Jako celnik dodatkowo znam się na grzybach i rybach. Poszukiwanym pisarzem jest ten pan – wskazuje głową Marka.
Kobieta otworzyła usta i wpatruje się podejrzliwie w celnika.
– Niech mnie pan nie rozśmiesza! – woła i patrzy na Marka zdumiona.
– Przysięgam, że mówię prawdę.
– Znany pisarz jeździ fiatem pandą?
– A czym, wedle pani, powinien jeździć znany pisarz? – odzywa się Marek, odchrząkując.
– Bo ja wiem... Musi go być stać, jak mówią moi uczniowie, na beemkę, audicę, najnowszy model merca... Słowem na coś z górnej półki. O, niedawno mieliśmy spotkanie z posłem, przyjechał do nas najnowszą szkodowką koloru kanarkowego półmat.
– A tapicerka...?
– Prawdziwa skóra oczywiście. Barwa kasztanowa w rumiane ciapki.
– Co w barku?
– Do koloru, do wyboru. Ja się poczęstowałam kieliszkiem brandy.
Oparty o furtkę nowy sąsiad pali papierosa i śmieje się jakby był na występie najlepszego kabaretu.
– Ja więc, zdaniem pani, nie wyglądam na pisarza – ni to pyta, ni twierdzi Marek autentycznie zdumiony jej uwagą.
– Prawdziwy pisarz, proszę pana, powinien czymś szczególnym się wyróżniać.
– Na przykład... cierpieć z powodu kaca po nocnej balandze. A jeszcze lepiej mieć kaca i spuchnięty nos jako wyraźną oznakę wstydliwej choroby, którą go zaraziła zakochana w nim bibliotekarka.
– Na przykład, mieć brodę i wąsy, nosić druciane okulary jak, daleko nie szukając, Fiodor Dostojewski czy Władysław Stanisław Reymont albo ze współczesnych Paweł Huelle.
– Muszę panią rozczarować. Jeden z ostatnich laureatów Nagrody Nobla, węgierski prozaik Imre Kartesz nie zapuścił brody ani wąsów, na co dzień nie nosił okularów, w dodatku był łysy. Identycznie jak hiszpański noblista w dziedzinie poezji Vincente Aceixandre czy angielski polityk i pisarz w jednej osobie Winston Churchil.
– Prawdziwy pisarz współczesny, godny zainteresowania, to taki twórca, którego lektury uczniowie przerabiają na lekcjach języka polskiego.
– Albo już jest nieboszczykiem jak Kapuściński – dodaje Marek, wyraźnie kpiąc, czego ona jednak tak nie odbiera. – A jeśli jeszcze żyje to na pewno ma willę w Warszawie. – Harcerka kiwa głową na znak zgody. – To znaczy, proszę pani, że Różewicz nie jest prawdziwym pisarzem, bo mieszka we Wrocławiu. Szymborska też nie była wybitną poetką, bo mieszkała w Krakowie. Miłosz również nie był znakomitym autorem, bo zanim przeniósł się do Krakowa, wykładał w stanowym uniwersytecie Berkeley. Wprawdzie niejaki Mrożek Sławomir porzucił Kraków, ale nie dla Warszawy, lecz dla dużo mniejszej Nicei.
Harcerka robi zdziwioną minę, mimo to jeszcze nie kapituluje. Przypomina, że od kiedy w nowym dowodzie osobistym nie ma miejsca na wpisanie wykonywanego zawodu, każdy może się podawać za pisarza. Zresztą ona coś wie na ten temat, ponieważ od trzech lat jest nauczycielką języka polskiego w jednym z najlepszych prywatnych liceów, gdzie również prowadzi dwa kółka literackie: jedno dla uczniów, drugie dla ich rodziców. Dopiero gdy Marek prosi, żeby zaczekała, aż on przyniesie z domku kilka swoich ostatnich książek, robi się czerwona na twarzy i natychmiast zsuwa ciemne okulary z czoła na oczy.
– Sądzę, ba, jestem przekonana, że panu jako inżynierowi dusz również zależy na wychowaniu młodzieży w duchu patriotycznym. Dopóki żył nasz ukochany papież Jan Paweł II, młodzi ludzie mieli od kogo się uczyć. Dziś coraz trudniej być wychowawcą, ponieważ młodzieży brakuje powszechnie akceptowanych autorytetów moralnych. Dlatego – harcerka składa ręce jak do pacierza – przyszłam do pana z ogromną prośbą. Błagam na wszystkie świętości, niech mi pan nie odmawia.
– A o co chodzi?
– Przepraszam za to nieporozumienie na początku – robi naprawdę błagalną minę. – Tylko proszę się zgodzić.
– Nie mówię tak ani nie. Muszę wiedzieć, czego ode mnie pani oczekuje.
– Już wyjaśniam. Otóż na cyplu mamy obóz harcerski – uśmiecha się trochę zalotnie. – Dostaniemy refundację wydatków z funduszy europejskich pod jednym warunkiem: musimy zrealizować wszystkie punkty programu narzuconego przez Brukselę. Jednym z nich jest spotkanie z pisarzem. Zaprosiliśmy na nie znaną we Wrocławiu profesor prawa i autorkę książek w duchu chrześcijańskim, a ona, menda, dziś rano zadzwoniła, że z powodu nagłej choroby męża nie może przyjechać do Jodłowa... I co my teraz...?
Marek rozkłada ręce. Chce powiedzieć, że to nie jego sprawa. On do wieczora musi zrobić to, czego nie zrobił Ryży przez tydzień, czyli skosić trawę przed domem, przystrzyc żywopłot, wynieść makulaturę do pojemnika przy sklepie i kiedy to skończy, pewnie jeszcze o czymś pilnym sobie przypomni.
– Jeśli nie macie ze sobą żadnych książek, mogę wypożyczyć kilka moich ostatnich powieści.
– Wolałabym, żeby pan przyszedł osobiście – harcerka znowu się uśmiecha, ukazując naprawdę ładne zęby. – Myślę, ba! jestem przekonana, że pan też na tym skorzysta. Na obóz zabrałam naprawdę inteligentną młodzież.
– Dziś nie mam czasu. Jutro przyjadą tu koleżanki żony ze studiów mężami. Od blisko czterdziestu lat każdego roku jedna z nich urządza zjazd. W tym roku kolej na moją żonę. Ponadto dziś nie jestem psychicznie nastawiony na spotkanie autorskie z młodzieżą. Proszę zobaczyć, ile pracy jeszcze czeka mnie na podwórku.
– Może jednak... Błagam...
– Przyjdę jutro – proponuje dla świętego spokoju. Jest mu trochę żal harcerki. – Albo najlepiej w sobotę po obiedzie. Już wiem, zjawię się razem z posłem opozycji, który przyjedzie do Jodłowa ze swoją żoną z Legnicy. Dodatkowo mogę poprosić o towarzystwo byłego wicewojewodę z Wałbrzycha.
Harcerka kręci głową.
– W sobotę po obiedzie rozjeżdżamy się do domów. Na jutrzejsze przedpołudnie zaplanowaliśmy zwiedzanie muzeum w Głogowie, po południu mamy dyskotekę. Program jest sztywny, na jakąkolwiek zmianę rada obozu nie pozwoli. Zresztą byłoby to niewychowawcze.
– W takim razie... – Marek znowu rozciąga ręce i już chce odejść, gdy harcerka mówi:
– Jeśli naprawdę dziś pan nie może przyjść to... – Z kieszonki na piersi wyjmuje karteczkę z wydrukowanym jego nazwiskiem i imieniem literackim. – Proszę tu podpisać. Chodzi o formalność. Wszyscy tak robią. Przecież ja nikomu nie powiem, pan też nie będzie rozgłaszał, że nie odwalił tego spotkania.

Fragment powieści „Polonistki”, która w 2015 r. ukazała się w wydawnictwie Oficynka w Gdańsku