ARCHEOLOGIA ŚRODOWISKA

 

Janusz Koniusz
 
Archeologia środowiska
 
Przed słowem pisanym było słowo mówione, co do tego nikt nie ma żadnych wątpliwości. Tak samo było w Zielonej Górze.
Stanowiliśmy, tak się to przynajmniej formalnie nazywało, sekcję literacką koła miłośników literatury przy komisji oświaty, kultury i sportu zarządu wojewódzkiego Związku Młodzieży Polskiej. Zbieraliśmy się w co drugą niedzielę w salce konferencyjnej zarządu przy dzisiejszej ulicy Skarbowej. Miejsce miało same zalety. Było ogrzewane, a mroźne zimy 1955 i następnego roku ciągnęły się długo. Ponadto znajdowało się blisko obu dworców, PKP i PKS, niemal w środku miasta. Za udostępnienie nam tej sali nic od nas nie chciano. Żadnych ideowych deklaracji. 
Najważniejszą osobą na tych zebraniach wydawał się być Tadeusz Jasiński. Wysoki, barczysty, o okrągłej twarzy niemal bez zarostu, o zarysowującej się nadwadze.Nie pamiętam, czy już redaktor zielonogórskiego radia, czy jeszcze pracownik biblioteki wojewódzkiej. W każdym razie współautor wydanego w Warszawie grubego tomu opowiadań pod długim, znamionującym tamte lata, tytułem Za wspólną sprawę robotników i chłopów. Tomu, który zredagował Igor Neverly, sumienny opiekun młodych prozaików, odkrywca talentu Marka Hłaski. 
Nasza znajomość z Tadeuszem zaczęta bez entuzjazmu z czasem przekształciła się w przyjaźń, która bez większych zgrzytów i zawirowań przetrwała do jego nagłej, przedwczesnej śmierci. Bywało, że dzień bez niego wydawał mi się dniem źle przeżytym, niepełnym, czy wręcz zmarnowanym, chociaż w wielu sprawach mieliśmy odmienne poglądy. Nawet niektóre urlopy spędzaliśmy w tym samym czasie i w tej samej leśniczówce w Puszczy Nadnoteckiej. W ciągu dnia nie spotykaliśmy się, żeby sobie nie przeszkadzać w pisaniu. Wieczorem zwykle podczas spaceru nad jeziorem Tadeusz pytał, ile dziś napisałem, bo on dziesięć stron. Zgodnie z prawdą odpowiadałem, że jedną. Ale tę, którą napisałem wczoraj, podarłem, bo mi się nie podobała.
 Pisał szybko, bez wysiłku, w każdych okolicznościach i na każdy temat. Urodzony dziennikarz. Zresztą zawód ten z powodzeniem wykonywał przez całe lata. Styl miał przyciężkawy, jakby proporcjonalny do swej wagi. Dopiero po latach osiągnął względną lekkość pióra, a ściślej maszyny do pisania, gdyż swoje teksty od razu pisał na maszynie.Redaktorki w wydawnictwach, które wydawały jego książki, nie brały pensji za darmo. Sporo mu poprawiały i skreślały, a on to wszystko z pokorą akceptował.  
Miał niesamowitą spostrzegawczość i świetną pamięć, co jest przecież podstawowym warunkiem pisania. Od przypadkowo spotkanych ludzi potrafił wyciągać nawet ich najskrytsze przeżycia i najintymniejsze doświadczenia. Budził zaufanie. Wydawało się, że wszystkich znał. Wszystko o wszystkich wiedział. Z wszystkimi był za pan brat. Jeśli o czymś nie wiedział, znaczyło, że to nie istnieje.  
Jakąś ważną rolę w tym gronie spełniał Henryk Szylkin, nauczyciel – polonista, znawca Leśmiana i Kresów, wysoki, szczupły blondyn, poeta-liryk.
Bezdomny i bezrobotny przez prawie dwa jesienne miesiące 1955 r. przysypiałem w różnych miejscach. Bywało, że również na jakimś wyrku w zawalonej książkami, zeszytami i starymi gazetami lichej sublokatorce Henryka. Wynajmował on wtedy izbę w starej, zaniedbanej, kamieniczce na peryferiach Zielonej Góry.
Szylkin co drugi wiersz dedykował w tamtym czasie różnym dziewczynom. Uczył w liceum wieczorowym dorodne panny i jeszcze dorodniejsze mężatki, które z różnych względów chciały mieć maturę, a roztargniona Kaliope nie zdejmowała rąk z jego coraz wyższego czoła. Po latach zaczął opisywać i obfotografowywać swoje rodzinne strony – Wileńszczyznę.
Z żoną, wychowaną w Nowogródku, więc w tamtych stronach, dwa dni spędziliśmy na jego ojcowiźnie w Santoce, którą kiedyś odwiedzili Wańkowicz, Newerly, Aleksander Rymkiewicz, a o istnieniu której wie Czesław Miłosz, ostatni wielki obywatel Wielkiego Księstwa Litewskiego.
Zaścianek Santoka leży w widłach Łokai i Żejmiany, dwu krętych, rybnych, niezwykle urokliwych rzeczułek w przepastnej puszczy litewskiej. Wieczorami zapach trawy - żubrówki ścina tu z nóg. To jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie widziałem. Krótki pobyt w tym zaścianku, w drewnianym, acz podmurowanym jak w Soplicowie, wiekowym, rodzinnym domu Szylkinów i rozmowa z ojcem Henryka – panem Ignacym, postacią nieomal historyczną, dały mi więcej do przemyślenia nad losami ludzi i świata niż lektura wielu książek i inne moje wojaże. Pobyt ten, zmieniony w wielu szczegółach przez dodanie fikcyjnych, drastycznych scen, opisałem w opowiadaniu Król.  
Do sekcji należeli pisujący wiersze aktorzy: niewysoki Stanisław Masłowski i przystojny, czerniawy Adam Kurczyna. Szybko jednak wyjechali z Zielonej Góry. Pierwszy bodajże do Warszawy i słuch o nim, jako o poecie, a także i aktorze, zaginał. Drugi do Opola, gdzie wkrótce zadebiutował tomikiem wierszy, w których sporo motywów zielonogórskich.
Z Sulęcina czasem przyjeżdżał Henryk Myć o chłopięcej twarzy, uśmiechnięty, jakby pozbawiony wszelkich trosk i kłopotów. Wielu uważało go za materiał na tęgiego pisarza. Jego wiersze i króciutkie, gęste opowiadania pojawiły się niebawem w kilku pismach. Także na łamach wysoko cenionego „Życia Literackiego”, gdzie redaktorem działu poezji była Wisława Szymborska. Później Myć przeprowadził się do Głogowa. Złamał pióro i pochłonęła go fotografika. Gdy go po latach odwiedziłem, zaprowadził mnie do ciemni. Bez przerwy, ale także i bez słowa, pokazywał jakieś negatywy. Zdaje się, że także pożegnaliśmy się bez słowa.
Jedyną kobietą w sekcji była Ingeborga Bieniek. Pierwsza, jak się miało okazać, żona malarza i społecznika Ignacego Bieńka, który jeździł po województwie i zachęcał osoby o różnych zawodach i w różnym wieku do malowania obrazów. Miała rzadko spotykane siwo-białe, grube i gęste włosy. Gdy zabierała głos, po pół godzinie chyłkiem wyskakiwałem do baru przy dworcu kolejowym, wracałem, a ona ciągle mówiła. Pisała prozę i wiersze.
Bieńków odwiedziłem w Bielsku-Białej, dokąd się wkrótce przeprowadzili czy powrócili w rodzinne strony. Przegadaliśmy całą noc. Ściślej o pełnym świcie udało mi się wreszcie przerwać Indze i zapytać Ignacego, gdzie tu można zrobić siusiu.
Roman Łoboda trzymał się od nas na dystans, jakby go ktoś skazał na przebywanie właśnie w tym, a nie w innym towarzystwie.   Najwybitniejszy poeta wśród dentystów i najwybitniejszy dentysta wśród poetów - mawialiśmy o nim nie bez racji. Urodził się w 1919 r. Wśród nas był jak ojciec. Może właśnie dlatego stanowiliśmy sekcję literacką, a nie koło młodych literatów, które wtedy istniały w każdym wojewódzkim mieście. Łysiejący, zawsze elegancko i modnie ubrany, świetnie sytuowany. Zachowywał się jakby dopiero wczoraj wrócił z Paryża, gdzie przesiadywał w kawiarniach z egzystencjalistami. Jego ówczesna żona była także dentystką. Stomatologię, a uczył się jej już przed wojną w technikum dentystycznym, traktował jako sposób zarabiania na względnie dostatnie życie. Natomiast pasjonował się literaturą, którą znał w stopniu nieprzeciętnym. Interesował się również teatrem i plastyką. Uznał, zresztą nie bez racji, że wśród nas nie znalazł partnerów, z którymi mógłby dyskutować o swoich wierszach, a przywiązywał do nich przesadną wagę. W myśl zasady, że jak bida to do Żyda, jeździł z nimi do Warszawy, do samego Artura Sandauera. Ale Sandauer lansował wówczas tylko jednego poetę – Mirona Białoszewskiego, więc Łoboda nie miał żadnych szans.
Na zebraniach czytaliśmy własne wiersze, opowiadania, fragmenty powieści, ale najwięcej dyskutowaliśmy. Nie tylko na temat przeczytanych tekstów. Sekcja była czymś w rodzaju klubu młodej inteligencji. Z kilkoma terenowymi odnogami. Województwo zielonogórskie było wtedy regionem szczególnie zaniedbanym. Prawdziwą kulturalną prowincją, żeby nie napisać pustynią. W niektórych powiatach osoby z wyższym wykształceniem liczono, dosłownie, na palcach jednej ręki. Zieloną Górę zaś powszechnie mylono w kraju z Jelenią Górą. Pomylił ją nawet ówczesny premier.
Każde zebranie kończyło się postulatem utworzenia w Zielonej Górze pisma kulturalno – literackiego, w którym moglibyśmy drukować nasze teksty. Wprawdzie od czasu do czasu drukowano nas na łamach „Gazety Zielonogórskiej”, gdzie redaktorkami były dwie Ireny Kubicka i Solińska - ale, jak na nasze apetyty, było to stanowczo za mało. Za pomocą własnego pisma chcieliśmy wybić się na literatów. Coś istotnego zmienić wokół. Może trochę według biblijnej zasady, że powiedziane, więc się staje. Tu miało być napisane i wydrukowane. Czarne na białym. W kilku tysiącach egzemplarzy. I to wydrukowane zaraz się miało zmaterializować.
Wkrótce Tadeusz Jasiński i Ingeborga Bieniek dokonali rzeczy niczym w baśni z tysiąca i jednej nocy. W Głównym Urzędzie Kontroli Prasy Publikacji i Widowisk w Warszawie uzyskali pozwolenie na wydanie okolicznościowej jednodniówki, a od władz wojewódzkich w Zielonej Górze fundusze na jej druk i papier. Radość nie do opisania. Kto nie zaznał głodu druku swoich pierwocin, ten nie zrozumie tego uczucia. W młodości drukowałoby się nawet na własnej skórze, gdyby to tylko było możliwe. Z czasem na szczęście to przechodzi.
Zaczynały się urlopy i kto co miał do druku, pozostawił Bieńkowej, Jasińskiemu lub Łobodzie, którzy stanowili zespół redakcyjny. Ja zostawiłem z piętnaście wierszy. Przyrzekłem, że napiszę też reportaż o Odrze – granicy pokoju. Nigdy dotychczas nie widziałem granicy państwowej.
Po wyjściu z autobusu w Słubicach WOP-iści zażądali ode mnie okazania, oprócz dowodu osobistego, specjalnej przepustki, której nie miałem, bo kto mi miał ją wystawić. Zostałem zatrzymany. Zgodnie z prawdą usiłowałem wyjaśnić, że przyjechałem tu, by napisać reportaż o granicy pokoju i przyjaźni na Odrze i Nysie Łużyckiej do pisma, które ma się wkrótce ukazać w Zielonej Górze. Nikt mnie nie poinformował, że muszę mieć przepustkę do strefy przygranicznej. Od tamtego przesłuchania już wiem, że nieznajomość przepisów nie zwalnia od winy i kary. 
Na szczęście na biurku przesłuchującego mnie oficera leżała czytana wtedy powszechnie prywatnie i służbowo Pamiątka z Celulozy Igora Newerlego. – Znacie to? – zmienił ton oficer. Powiedziałem, także zgodnie z prawdą, że nie tylko znam powieść, ale także jej autora. Wdaliśmy się w przyjemniejszą już rozmowę. Po kilku godzinach ci sami WOP-iści odprowadzili mnie na przystanek autobusowy, żeby szwędającego się po Słubicach nie zatrzymała - tym razem - milicja.
Reportażu, rzecz jasna, nie napisałem.
W sierpniu 1955 r. wracając z ćwiczeń wojskowych na Opolszczyźnie w kiosku na dworcu kolejowym w Katowicach kupiłem „Nową Kulturę” i ku mojemu radosnemu zaskoczeniu „Ziemię Lubuską” – naszą jednodniówkę. „Nowa Kultura” na pierwszej stronie publikowała „Poemat dla dorosłych” Ważyka, a „Ziemia Lubuska” na trzeciej od końca, w samym rogu, jakby wciśnięty w ostatniej chwili, tylko jeden mój wiersz. Z zestawu, który pozostawiłem, chyba najsłabszy.
Na łamach „Ziemi Lubuskiej” najwięcej było Łobody. Oprócz wielu wierszy, poematu o Adamie Mickiewiczu – obchodzono wówczas setną rocznicę śmierci poety – był jeszcze szkic o literaturze, jakieś notki, nawet fraszka. Okazało się, że on tę jednodniówkę po wyjeździe Bieńkowej i Jasińskiego na urlop, w całości sam zredagował. Na powakacyjnym zebraniu sekcji doszło do niemiłej dyskusji. Ktoś jednodniówkę nazwał „łobodówką”. Ja też bez litości wytknąłem Łobodzie pazerność na druk własnych utworów. Tłumaczył się długo i zawile, ale przynajmniej mnie nie przekonał.
Z czasem go zrozumiałem. Młodsi od niego Różewicz, Szymborska, Herbert, Woroszylski   znaczyli już wiele w literaturze. On ciągle był autorem dwu czy trzech wierszy opublikowanych w „Dziś i Jutro” i – na tej samej kolumnie co ja – w „Nowej Kulturze”. W„Ziemi Lubuskiej” chciał się od każdej strony jak najpełniej pokazać.
Z dzisiejszej, niemal półwiekowej, perspektywy jednodniówkę tę oceniam zupełnie inaczej. Znacznie łagodniej. Były tam, mieszczące się w ówczesnych normach estetycznych, wiersze i opowiadania Ingeborgi Bieniek St. Romaniszyna, Adama Kurczyny, St. Masłowskiego, Henryka Szylkina, Tadeusza Jasińskiego. Duży szkic o zielonogórskim teatrze drukował Zdzisław Giżejewski - aktor i działacz kultury. O historii Ziemi Lubuskiej pisali mgr Władysław Korcz i mgr Klem Felchnerowski.
Podpieranie się w druku stopniem, czy jak chcą niektórzy, tytułem magistra było w tamtych latach niemal powszechne, dodawało splendoru, i robiło większe wrażenie na czytelnikach niż dziś tytuł docenta czy profesora . Była także kronika kulturalna. Było wreszcie dużo reprodukcji, oczywiście czarno – białych, prac zielonogórskich plastyków.
Nic więc dziwnego, że zwykle życzliwe nam krakowskie „Życie Literackie” napisało o „Ziemi Lubuskiej” z dużym uznaniem jako o „jaskółce” tworzącego się w województwie zielonogórskim środowiska literackiego.
W słowie wstępnym Łoboda napisał, że jednodniówka jest wspólnym dziełem związków twórczych Ziemi Lubuskiej czyli sekcji literackiej koła miłośników literatury i oddziału Związku Polskich Artystów Plastyków. Ani słowa o ZMP.
Łoboda bardzo wcześnie, bo już w 1957 r. powrócił z Zielonej Góry do Łodzi. Jego debiutancki VI smak, ukazał się dopiero w dwa lata później, a więc po wszystkich najważniejszych debiutach tamtych czasów i przeszedł bez echa. Piotr Kuncewicz w swojej pięciotomowej historii literatury pisze o wpływach Białoszewskiego na Łobodę. Myślę, że w tych wierszach sporo jest również z wczesnego, lingwistycznego Karpowicza, którego poetycka akademia miała w tamtych latach wielu uczniów. Także w Zielonej Górze.
Z Łobodą spotykaliśmy się na różnych zjazdach i imprezach literackich. Zjawiał się zawsze w towarzystwie coraz to młodszej i ładniejszej kobiety. Elegancki, zbytnio – jak na moje odczucie – wyniosły i zarozumiały. Była to znajomość ciągle chłodna i na dystans, bez wzajemnych zwierzeń i wspomnień. W dedykacjach na swoich tomikach pisał „panu”, choć ze zwyczajową „przyjaźnią.”. Może wciąż miał w pamięci tę awanturę sprzed lat.
Na kolejną łódzką wiosnę poetycką przyszedł, jak zawsze, z ładną, elegancko ubraną kobietą, która wydawała się być prawdziwie zainteresowana naszą rozmową. W pewnej chwili zaproponował, że już najwyższy czas, abyśmy mówili sobie po imieniu. Wspominaliśmy wspólnych znajomych z Zielonej Góry. Wydawało się, że te kilka lat przeżytych w tym mieście wspomina wciąż z sentymentem. Na pożegnanie wymieniliśmy nasze ostatnie zbiorki. „Drogiemu Januszowi – napisał na Rzeźbieniu horyzontu – w dowód wieloletniej przyjaźni i uznania - Roman Łoboda. Łódź 26 V 72 r.”.
Dokładnie w trzy miesiące później powracając z urlopu zginął w wypadku samochodowym. Tadeusz Chróścielewski, najbardziej łódzki z łódzkich pisarzy powiedział, że Łoboda zupełnie nie nadawał się do prowadzenia samochodu i tak się to, niestety, musiało tragicznie skończyć. Razem z nim zginęła również i ta zwracająca powszechną uwagę, piękna kobieta.         
Ale to wszystko stało się później.
W październiku 1956 r. Władysław Gomułka powrócił do rządów. Zmieniły się władze w województwie zielonogórskim. Po rozwiązaniu się ZMP, straciliśmy ogrzewany i zawsze w niedzielę otwarty lokal. Zostaliśmy na bruku. Pełni euforii, bo przemiany te z początku sporo zapowiadały, zbieraliśmy się nieformalnie w mieszkaniach prywatnych albo w kawiarni „Polonia” na Starym Rynku. Tu też w większości została zredagowana następna jednodniówka, która nie ujrzała druku. Powodów było kilka. W tym jeden bardzo prozaiczny – brak wydawcy.
I wtedy odżył pomysł, żeby powołać towarzystwo kulturalne, które by również wydawało pismo. Prace przebiegały dwutorowo. Wokół powołania towarzystwa i wokół utworzenia pisma. Musieliśmy pozyskać poparcie wszystkich środowisk twórczych. To był warunek podstawowy. Pismo miało być przecież także ich trybuną. Bez dyskusji poparli nas aktorzy, którzy słusznie liczyli, że będziemy o nich pisać. Nie było problemu z plastykami.Oni również na tej pustyni kulturalnej usiłowali znaleźć miejsce dla siebie. Wspierali nas, my ich. Poparcie muzyków jeszcze wtedy pół-amatorów, pół-profesjonalistów było formalnością. Zabiegali o upaństwowienie orkiestry symfonicznej, o etaty, o salę koncertową, i także w nas szukali sojuszników.
Natomiast bardzo surowemu egzaminowi zostaliśmy poddani na zebraniu w „Gazecie Zielonogórskiej”. – A kto będzie do was pisał? – padło fachowe pytanie. Jasiński wolno, wolniutko, jakby na zwolnionym filmie, wyciągnął z teczki długą listę przyszłych współpracowników pisma. I śliniąc wargi, jak miał w zwyczaju, przeczytał: - Ewa B. Spojrzał na salę, nikt nie zareagował. - Barbara C. Wtedy ktoś przerwał: - A co ta pani już napisała ? – Jeszcze nic. Siedzi teraz w domu i dopiero pisze – odpowiedział spokojnie Jasiński.   
W lipcu 1957 r. na bardzo burzliwym sejmiku działaczy społecznych Ziemi Lubuskiej w Zielonej Górze powołano Lubuskie Towarzystwo Kultury. A my staliśmy się jego pierwszą i przez kilka lat najbardziej żywotną sekcją literacką. Niemal wszyscy działacze tej sekcji stali się członkami władz Towarzystwa.Wśród dziesiątków zadań, które stanęły przed LTK, na pierwszym miejscu postawiono wydawanie pisma. 
Już w trzy miesiące później, na winobranie, ukazała się jednodniówka „Nadodrze” jako pismo – nie organ - Lubuskiego Towarzystwa Kultury. Pierwszy egzemplarz jeszcze ciepły niczym sztandar z drukarni zanieśliśmy do „Polonii”, by obficie skropić go winem.
„Pismo – napisaliśmy w słowie od redakcji - zostało oparte, poza jednym wyjątkiem, na materiałach ponad 40 autorów zamieszkałych w województwie zielonogórskim. Naszym założeniem jest realizowanie postulatów podjętych w czasie obrad Lubuskiego Sejmiku Kultury”. Dalej stwierdzaliśmy, że żyjemy na różnym historycznie obszarze, więc nie wróciliśmy do tytułu jednodniówki wydanej przed dwoma laty pt. „Ziemia Lubuska”. 
Nie była to zupełna prawda.
Terminem „Nadodrze” krótkim i trafnym posługiwał się Edmund Jan Osmańczyk, by określić ziemie leżące wzdłuż Odry. Rozpierała nas młodzieńcza energia i chcieliśmy wydawać w Zielonej Górze, więc trochę pośrodku, pismo obejmujące swym zasięgiem całe ziemie zachodnie: od Opola po Szczecin. Jasiński zawsze twierdził, że to on zaproponował, by pismu nadać tytuł „Nadodrze”. Tadeusz Kajan, który przyszedł do nas w początkach 1957 roku, że to on. Mnie się wydaje, że to ja. Myślę, że do tego pomysłu przyznałoby się jeszcze kilka osób.
W 1958 r. wydaliśmy cztery jednodniówki, więc raz na kwartał, firmowane przez Lubuskie Towarzystwo Kultury. Na każdy numer trzeba było uzyskać oddzielne zezwolenie urzędu kontroli prasy w Warszawie, co nie było proste. Następnie zdobyć pieniądze na druk, papier i symboliczne honoraria dla autorów i zespołu redakcyjnego. Fundusze mogły pochodzić wyłącznie z jednego i tego samego źródła: Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej. Paragrafy były natomiast obojętne. Ze dwa razy przyznano nam pieniądze z funduszu przeznaczonego na zwalczanie skutków gradobicia. Opatrzność miała nas w swej opiece i Natura zachowywała się, nie jak ostatnio, bardzo przyjaźnie.
W każdej jednodniówce publikowaliśmy wiersze, opowiadania, reportaże, recenzje książkowe, teatralne, plastyczne, eseje o tematyce historycznej, wywiady, fotografie, grafiki. Często były to debiuty. „Nadodrze”, także później, co tu pragnę bardzo mocno podkreślić, było pismem przede wszystkim debiutantów. 
Ta sytuacja nikogo jednak nie zadowalała. Chcieliśmy mieć pismo ukazujące się regularnie. A decyzja w tej sprawie należała do najważniejszej wówczas osoby w województwie - pierwszego sekretarza Komitetu Wojewódzkiego partii. Był nim Tadeusz Wieczorek - zagłębiowski górnik, awansowany, jak wielu w tamtych latach.Według tego co wiem, do wydawania w Zielonej Górze stałego czasopisma o charakterze kulturalnym przekonał go ostatecznie Wiesław Sauter, ówczesny prezes LTK, później także członek Związku Literatów Polskich. Wieczorek zaś – a to był drugi, istotny moment - przekonał Jerzego Morawskiego, sekretarza KC, któremu wtedy w kraju podlegała prasa.
W tamtych latach nawet na wydawanie regionalnego pisma w parutysięcznym nakładzie musieli wyrazić zgodę najważniejsi prominenci w kraju. Warto przy okazji przypomnieć, ze zgodę na wydawanie słynnej „Współczesności” wyraził sam Gomułka. 
W początkach kwietnia 1959 r. ukazał się pierwszy numer „Nadodrza”. Naczelnym został, rzecz jasna, Jasiński, bo nikt sobie nie wyobrażał, żeby mógł być nim kto inny. Myślę, że gdyby nie jego upór w wielu sytuacjach, chodzenie od urzędu do urzędu, gadanie, pismo kulturalne w Zielonej Górze ukazałoby się kilka lat później. Niestety, tenże sam nie do końca przemyślany upór spowodował, że już wkrótce Jasiński rozstał się z pismem.
W trzecim numerze „Nadodrza” tak zwanym „gwoździem”, miał być zdobyty przez Tadeusza pamiętnik zielonogórskiej prostytutki. Dziś zwierzenia takie nie robią większego wrażenia. Także i wówczas lektura tego tekstu, sądzę, nikogo nie sprowadziłaby na manowce. Napieraliśmy na Tadeusza, żeby zdradził, kto jest autorką pamiętnika, ale on zasłaniał się tajemnicą naczelnego. Myślę, że pamiętnik napisał sam na podstawie autentycznych zwierzeń. Umiał wyciągać od kobiet nie takie sekrety. Jego reportaż o byłej zakonnicy napisany znacznie później jest tego dobrym dowodem.            
Na posiedzeniu zespołu redakcyjnego pamiętnik zatwierdziliśmy do druku i Jasiński skierował tekst do składu. Wtedy H., zasiadający w zespole z ramienia KW , z własnej inicjatywy, czy z czyjegoś polecenia, tego nie wiem, polecił cenzurze, by ten tekst zdjęła.
W zwykle spokojnym, flegmatycznym Tadeuszu  nagle wezbrała chłopska krew. Na dramatycznym zebraniu zespołu postawił rzecz ostro i bezdyskusyjnie: albo pamiętnik powróci na łamy, albo on zrezygnuje z naczelnego. Dwóch szefów w piśmie, to o jednego za dużo. Decydenci wybrali ku zaskoczeniu wszystkich, a z pewnością najbardziej samego Jasińskiego, drugi wariant.
Nowym naczelnym został Bolesław Soliński, dotychczasowy techniczny. Swego czasu pozyskał go do zespołu Jasiński. Pracując w cenzurze Soliński poznał tajniki składu, łamania i druku gazet, o czym nikt z nas nie miał pojęcia. I z tymi wiadomościami był bardzo przydatny w pierwotnym zespole pisma.   .
W miejsce pamiętnika prostytutki ukazała się mało znana, nie publikowana dotychczas, jednoaktówka Gabrieli Zapolskiej.
Do tego zdarzenia Tadeusz długo powracał nie tylko w rozmowach ze mną, które prowadziliśmy całymi godzinami. Za szybko się wtedy uniósł. Przecenił swoją pozycję. Zbyt łatwo wypuścił z rąk ten chleb, na który tak solidnie przez pięć lat pracował. To był wielki błąd, który o czymś niezwykle ważnym zadecydował w jego życiu.
Jestem przekonany, że także bez inicjatywy H. cenzura zdjęłaby ów pamiętnik. Na publikowanie tego typu zwierzeń było wtedy u nas za wcześnie.
Soliński okazał się być dobrym poetą, niezłym krytykiem teatralnym. Napisał zupełnie zgrabną Malowankę lubuską - tryptyk o Ziemi Lubuskiej, wygłaszaną na konkursach recytatorskich. I przez piętnaście lat, aż do wyjazdu do Warszawy, z powodzeniem szefował „Nadodrzu”. Do redakcji przychodził zwykle, jak mówiliśmy, przed sprzątaczką, a wychodził w porze kolacji. Był całkowicie oddany pismu.
Pewnego razu, żeby uprzedzić wydarzenia, Tadeusz zwierzył mi się, że wyjeżdża do Lublina, aby związać się z kobietą, która z Zielonej Góry już tam wyjechała, by im przygotować miejsce.
Poznał dużo kobiet, ale ta jest właśnie tą, bez której nie wyobraża sobie dalszego życia. Mąż i ojciec, znany nie tylko w Zielonej Górze literat i dziennikarz, ustabilizowany, nie pierwszej młodości podjął tę, jak uważał, najważniejszą w życiu decyzję.Więc nie pytał o radę. Chciał, być może, jedynie w tej męskiej, absolutnej skrytości podzielić się ze mną tą radosną dla siebie wiadomością, która go rozpierała i nie dawała mu spokoju.
Istotnie, pewnego dnia wyszedł z domu, rzekomo do pracy, do redakcji „Gazety Zielonogórskiej”, po drodze miał jeszcze coś kupić na obiad. I po kilku dniach odezwał się z Lublina.   
Mógł to być temat jeszcze jednej jego książki, Wszystko co pisał o współczesności, brał z własnego życia lub opowiadań innych. Jedne teksty uważał za powieści, czy opowiadania, inne za reportaże. Według mnie w tych drugich był lepszy, bo bardziej zwięzły.
Zasiedziałe literackie i dziennikarskie środowiska Lublina nie powitały go z otwartymi ramionami. Czuje się to czytając jego najlepszy reportaż. Reportaż o budowie w tym mieście w latach międzywojennych pomnika Jana Kochanowskiego, który tam jak wiadomo zakończył żywot.
Spod słów o historycznych, zaprzeszłych wydarzeniach wyłania się jakby zza kulis, ale z krwi i kości ich autor - Tadeusz Jasiński, który z trudem wrastał w to duże miasto niezbyt mu przyjazne, chociaż on sam był ludziom życzliwy. Z Lublina przysyłał mi swoje książki z długimi dedykacjami. Korespondowaliśmy. Byłem także goszczony w jego nowym mieszkaniu. Gdy bywał w Zielonej Górze, najczęściej na rozprawach rozwodowych, przy okazji spotykał się także ze mną. Widywaliśmy się także na różnych zjazdach i imprezach literackich. Przestrzeń i czas w tej przyjaźni robiły jednak swoje.   
Do końca mieliśmy w „Nadodrzu”, bo jak to można wytłumaczyć - jakiś kompleks Jasińskiego. Nie otrzymał przyznawanej corocznie nagrody pisma, która mu się przecież jak najbardziej należała. Kilka razy zgłaszałem jego kandydaturę, ale przepadała już we wstępnym głosowaniu. Zabrakło mi, jak zwykle, stanowczości i uporu. A później z każdym rokiem oddalały się i zacierały jego zasługi dla pisma i regionu.
Pomnik na jego grobie wyobraża otwartą księgę. Mówią, że to jedyny taki pomnik na lubelskich cmentarzach. Każdy kto obok przechodzi, musi z ciekawości przystanąć. Także staraniem drugiej żony Tadeusza niedawno ukazała się po raz pierwszy jego powieść Mocarze zejdą z gór, którą pisał przez kilka lat, aż do końca życia. Uważał ją za najważniejszą w swym dorobku.
Szczęście trzeba mieć także po śmierci. 
Wróćmy jednak do początków.
W 1958 r. LTK własnym sumptem wydało debiuty poetyckie Solińskiego, Suzanowicza i Szylkina. Sfinansowało arkusz poetycki piszącego te słowa. Arkusz ten z inicjatywy i pod okiem Tymoteusza Karpowicza ukazał się we Wrocławiu. Zdzisław Morawski nie zgodził się na druk swych wierszy w Zielonej Górze. Ukazały się w rok później w profesjonalnym Wydawnictwie Poznańskim. Także w tym roku LTK wydało tom artykułów i felietonów Tadeusza Kajana. Wyszły również dwie publikacje zbiorowe: Miniatury i Kartki wyobraźni. W Kartkach... opublikowaliśmy kilka wierszy Papuszy, która w tymże 1959 r. miała ukończyć, bo data jej urodzin nie jest pewna, 50 lat.
Gościliśmy wielu pisarzy: Broniewskiego, Bieńkowskiego, Przybosia, Karpowicza, Piechala, Pauksztę, Piętaka, Chróścielewskiego, Wisławę Szymborską, żeby nieco skrócić dystans, który dzielił nasz region od innych. No i, oczywiście, żeby się przy okazji pokazać. Temu i owemu uświadomić, że zaczynamy coś znaczyć nie tylko na własnym, literackim podwórku.
Sekcję literacką LTK przekształcono w klub literacki LTK, nad którym objął patronat poznański oddział ZLP. Zrobiono ważny krok do powołania w Zielonej Górze oddziału Związku Literatów Polskich,
Ukazanie się Miniatur spowodowało, że LTK miało poważne kłopoty z pozyskaniem pieniędzy na druk utworów literackich.  
Książeczka ta trafiła do rąk bardzo ważnego wówczas decydenta. „ W samolocie z Wrocławia do W-wy – napisał on w notatce do Tad. Wieczorka, ówczesnego I sekretarza KW w Zielonej Górze – przeczytałem załączony tomik miniatur. Sądzę, że powinieneś zwrócić uwagę na te wydawnictwo – co za treść – co za grafika? Niektóre miniatury zakreśliłem, ale tylko niektóre”. Pod podpisem data: 13. V. 60.
A oto podkreślona, aż dwa razy. miniatura Bronisława Suzanowicza Diogenes:
„Dwudziestowieczny Diogenes mieszka w żelaznej beczce od nafty i przeklina słońce. A Aleksander nie przychodzi. W upalny letni dzień Diogenes z płonącą pochodnią w ręku szuka człowieka. Szuka w szkołach i znajduje ogień, szuka w świątyniach i znajduje ogień, szuka w sądach i znajduje ogień, szuka w bankach i znajduje ogień.
Zbudowano nowy labirynt, w labiryncie zgubił się człowiek – pomyślał Diogenes”. 
Na zjeździe pisarzy ziem zachodnich we Wrocławiu w maju 1960 r. – pisałem już o tym w Wiązaniach pamięci – chcieliśmy, by Jarosław Iwaszkiewicz poparł nasze starania o utworzenie w Zielonej Górze oddziału ZLP. Jako prezes ZLP miał w tej sprawie głos decydujący.
Obmyśliliśmy kilka argumentów, które miały go zjednać do naszej propozycji.Przyjął nas po kolacji w swoim hotelowym pokoju, niezwykle gościnnie, na zupełnym luzie. Był to zresztą piękny, ciepły, wiosenny wieczór. A do pokoju wkroczyliśmy, jak zwykle w tamtych latach, razem: Soliński, Morawski, Szylkin, Jasiński, Kajan, Suzanowicz, Rowiński, ja i bodajże Zdzisław Giżejewski, jeden z wielu aktorów o ambicjach literackich, wtedy kierownik oddziału kultury rady narodowej w Zielonej Górze. Iwaszkiewicz zapytał nas, co piszemy, z czego żyjemy?
– Jak chcecie zostać pisarzami, to musicie się bogato ożenić. Jak ja. Pisanie to ciężki kawałek chleba.
Tak się złożyło, że już prawie wszyscy byliśmy żonaci, ale biednie. I jak się po latach okazało, nikt z nas nie został pisarzem, co najwyżej członkiem Związku Literatów. A to nie to samo.
Rozmowa była dowcipna, ale utrzymana w pewnych ryzach. Do Iwaszkiewicza zwracaliśmy się: panie prezesie. W pewnej chwili Ryszard Rowiński, dobry dziennikarz, także literatyzujący, wtedy prezes koła młodych literatów, w pewnej chwili powiedział: - Mój drogi panie Jarosławie... 
Nagle w pokoju zrobiło się bardzo duszno i jeszcze ciaśniej. Iwaszkiewicz szybko nas pożegnał. Dając palec nie pozwolił, żeby łapać go za rękę. A Ryszard dostał od nas za swoje.
W kilkanaście miesięcy później, w piątek 13 października 1961 r., Zarząd Główny ZLP przyjął do Związku Kajana, Koniusza, Morawskiego i Solińskiego. W Gorzowie Wlkp. od 1945 r. mieszkał członek ZLP – Włodzimierz Korsak, a we Wschowie Eugeniusz Wachowiak, od niedawna również należący do Związku. W tym momencie mieszkało zatem w województwie zielonogórskim sześciu członków Związku. Według ówczesnego statutu wystarczająco, by utworzyć oddział. Na tym samym zebraniu trzynastoma głosami, bo tylu uczestniczyło w zebraniu członków Zarządu Głównego, podjęto uchwałę o utworzeniu w Zielonej Górze oddziału ZLP, który, jak się okazało, był trzynastym oddziałem Związku. Wyprzedziliśmy Białystok, Kielce, Rzeszów, nie mówiąc już o Koszalinie, gdzie oddziały Związku powstały później.
W następnych latach oddział zaczął się powiększać o dalszych członków: Szylkina, Papuszę, Sautera, Irenę Dowgielewicz, Zbigniewa Ryndaka, Jasińskiego, AnnęTokarską, Andrzeja K. Waśkiewicza, Mieczysława Warszawskiego, Michała Kaziowa, Zygmunta Trziszke, Czeslawa Sobkowiaka, Alfreda Siateckiego, Zbigniewa Jelinka, Witolda Niedźwieckiego, żeby tylko wymienić przedstawicieli najstarszego i średniego pokolenia lubuskich pisarzy. Długo jednak nie mogliśmy przekroczyć magicznej liczby trzynastu członków. Gdy zanosiło się na czternastego, ktoś wyjeżdżał z województwa przenosząc się do innego oddziału.
Zebranie inauguracyjne oddziału odbyło się w niedzielę 4 listopada 1961 r. Zarząd Główny ZLP reprezentowali - wiceprezes Paweł Jasienica, sekretarz generalny Jan Maria Gisges oraz opiekun kół młodych Stanisław Piętak.
Prezes Jarosław Iwaszkiewicz przekazał nam własnoręcznie napisany list, który przechowywany jest w muzeum literatury biblioteki wojewódzkiej w Zielonej Górze.
Zebraniu, obyczajem tamtych lat, nadano niemal taki rozgłos, jakby to było otwarcie jakiegoś wielkiego zakładu produkcyjnego.
Wszyscy, z wyjątkiem zniedołężniałego już Włodzimierza Korsaka, zostaliśmy funkcyjnymi. Prezesem obraliśmy Solińskiego, sekretarzem Kajana, skarbnikiem Wachowiaka. Ja zostałem członkiem zarządu. Zabrakło członków, by powołać wymaganą statutem komisję rewizyjną. Więc oddaliśmy się pod jurysdykcję komisji rewizyjnej przy oddziale poznańskim. A naszym przedstawicielem w tej komisji został Zdzisław Morawski.  
I tak zakończyły się pierwsze, archeologiczne niejako lata, lubuskiego środowiska literackiego. Wszystko, co najważniejsze, miało dopiero nastąpić.