CZTERY DEKADY LITERATURY LUBUSKIEJ

 

Andrzej K. Waśkiewicz
 
Cztery dekady literatury lubuskiej z perspektywy po trosze osobistej
 
Tak się złożyło, iż wobec przedmiotu, o którym zamierzam tu mówić występowałem we wszystkich możliwych rolach. Uczestnika, po trosze współtwórcy, badacza, wreszcie obserwatora. Ale, co tu dużo mówić - jestem także produktem tego, w czym uczestniczyłem. Lubuskie środowisko literackie było tym, w którym rozpoczynałem swoją działalność literacką. Debiutowałem wprawdzie gdzie indziej, ale to czysty przypadek. Tu rozpoczynałem swoją pracę zawodową, działalność dziennikarską i krytyczną, tu po raz pierwszy zetknąłem się ze zorganizowanymi formami działalności wpierw młodo-, potem literackiej, że o innych nie wspomnę.
Jest tak, iż to z czym młody człowiek się styka staje się i swoistym wzorcem, i przedmiotem sprzeciwu. Wzorcem, bo pod jego wpływem się kształtuje, przedmiotem sprzeciwu - bo rzeczywistość zastana zdaje się go więzić, i - by istnieć pełniej - stara się bądź powołać do istnienia instytucje komplementarne, lub   konkurencyjne bądź rozbić istniejące, albo wreszcie je opanować. Osobliwością środowiska, w którym zaczynałem działać, było to, iż było ono młode. Województwo istniało od niedawna, środowiska dopiero się kształtowały, nie działały więc w nich te mechanizmy, które regulują systemy wewnętrznych napięć. Nie było też, co dość istotne, tradycji. Albo raczej - tradycją było to, co stworzyli moi starsi   koledzy. Na dobrą sprawę - wszystko to, co było, było ich dziełem. Przed nimi pustka. Albo może jeszcze inaczej - jeśli coś istniało, to było obce. Obce i wrogie. To zaś, co było, było zagrożone. Przez rewizjonistów zachodnioniemieckich, przez możliwość unicestwienia tego, co zostało zbudowane.
Bardzo trudno to dziś opisywać, bo zostało zmistyfikowane powtórnie, na stare mistyfikacje nałożyły się nowe. I wydobyć się spod nich niełatwo.
 
I.
Stan, z roku 1961, w którym debiutowałem, dałby się opisać następująco. Województwo istniało od jedenastu lat, posiadało kilka instytucji sprawiających, iż osiągnęło standard wojewódzkości: miało gazetę, rozgłośnię regionalną, był teatr, nawet orkiestra symfoniczna. Z natury rzeczy posiadało wojewódzkie ogniwa tych wszystkich instytucji i organizacji, które miały strukturę hierarchiczną: partii, organizacji młodzieżowych, związków zawodowych i twórczych. O ile w przypadku stowarzyszenia dziennikarzy sprawa była prosta: skoro utworzono media, to musieli w nich pracować dziennikarze, o tyle w przypadku plastyków rzecz miała się nieco odmiennie, po prostu ich sprowadzono. Z nakazu pracy, przy pomocy stypendiów, zapewnienia etatów w instytucjach pokrewnych. Z pisarzami było jeszcze inaczej. Województwo zielonogórskie powstało zbyt późno, iżby można było powtórzyć, skądinąd raczej nieudany, eksperyment szczeciński. Nawet jeśli autorzy, którzy potem tworzyli środowisko, przed przyjazdem posiadali dorobek literacki to przyjeżdżali tu jako ludzie innych zawodów. I w tych zawodach pracowali - Janusz Koniusz był nauczycielem (potem krótko pracownikiem aparatu partyjnego), Tadeusz Jasiński i Tadeusz Kajan - dziennikarzami, Roman Łoboda - stomatologiem, Bolesław Soliński - cenzorem, losy innych były jeszcze bardziej powikłane - Zdzisław Morawski w Gorzowie osiedlił się po pracy w oddziałach pomocniczych UBP, pracy w aparacie partyjnym i spółdzielczym różnych szczebli (od centralnego po powiatowy), ale także przymusowej pracy w kamieniołomach po aferze z odchyleniem prawicowo-nacjonalistycznym. Wśród wtedy początkujących byli też aktorzy, dziennikarze, urzędnicy.
Jedynym pisarzem o statusie zawodowym był mieszkający w Gorzowie Włodzimierz Korsak.
Trudno jest dziś odtworzyć hierarchię wartości sprzed 1956 roku. Możemy tylko stwierdzić, iż przynajmniej dwóch autorów - Janusz Koniusz i Tadeusz Jasiński mogło funkcjonować na prawach młodych, znanych w kraju, pisarzy. Koniusz - jako uczestnik młodoliterackich imprez, publikujący w czasopismach; jeden z drugiego pokolenia socrealistów, młodszych pryszczatych, pokolenia, które - gdyby nie nastąpiło to, co nastąpiło - mogłoby w walce o rząd dusz i przebudowę świadomości wymienić generację Brauna, Woroszylskiego i Mandaliana. Jak na tamte standardy duży i ważki dorobek miał także Tadeusz Jasiński: prócz druków w prasie udział (prawie pół książki) w zredagowanej przez Igora Newerlego antologii Za wspólną sprawę robotników i chłopów. Tyle, że gdy książka ta wyszła - już szło nowe, i rozgłos, który niechybnie stałby się jej udziałem, gdyby ukazała się dwa-trzy lata wcześniej, ją ominął. Zamiar bowiem - przyjmujemy kryteria i aksjologię z tamtego czasu - był ambitny: opisać strajki chłopskie w II RP (czyli - w Polsce pod rządami sanacji zdążającej chyżo ku faszyzmowi) piórami młodych autorów, ukazać dojrzewanie do świadomości klasowej,   etc. Innymi słowy - na odmiennym materiale pokazać to, co było osnową Pamiątki z Celulozy. Być może później i oni napiszą klasową epopeję.
Jak się to waloryzowało w okresie, gdy autorzy ci przystępowali do zredagowania pierwszej publikacji, która miała pokazać, iż w Zielonej Górze istnieją pisarze i nawet coś w rodzaju zalążków środowiska, przyznam - nie wiem. Choć przecież wydana w 1955 r. jednodniówka „Ziemia Lubuska” jest socrealistyczna z ducha. Tyle, że już nie ofensywnego. I, zdaje się, ów socrealizm widoczny jest raczej z dzisiejszej niż tamtej perspektywy.   Zapóźnienie stało się szansą.
Po pierwsze dlatego, że socrealistyczne pierwociny nie ciążyły na dalszych losach autorów; o rozproszonych w prasie i almanachach tekstach mało kto pamiętał. Po drugie - można było zacząć - w warunkach bardziej sprzyjających - tworzyć to, co w innych, dysponującym większym potencjałem ośrodkach robiono w latach czterdziestych. Rekonstruować lokalną tradycję. Z mniejszą, niż wcześniej wymagano, koniecznością przestrzegania wykładni klasowej. To przede wszystkim baśnie i dwa zbiory historycznych opowiadań Tadeusza Jasińskiego. Nie będzie od rzeczy przypomnienie, iż dla Szczecina pracę w zakresie rekonstrukcji lokalnego, jak to się teraz nazywa, baśniokręgu Tymoteusz Karpowicz wykonał w roku 1948 (Legendy pomorskie).W regionie karkonoskim tego typu teksty powstawały już   w połowie lat czterdziestych. Powieści o Ziemiach Odzyskanych też w tym czasie wydawano. Tymczasem zbiory opowiadań Jasińskiego ukazały się w r. 1964 (Dymy wyższe nad dęby) i w 1967 (Mieczem i krzyżem). Mogły mieć znaczenie li tylko lokalne.
W tym kręgu - już spoza literatury sensu stricto - lokalizują się też dwie prace Janusza Koniusza - Taddeo Polacco z Zielonej Góry i napisana wspólnie z Joachimem Benyskiewiczem praca 3 - 0 dla polskości. Być może nie ma to większego znaczenia, ale trudno nie przypomnieć jakim wstrząsem była wtedy - w latach sześćdziesiątych! - teza Benyskiewicza, iż zasługi dla utrwalania polskości w rejonie międzyrzecko-babimojskim mieli przede wszystkim bogatsi, ekonomicznie niezależni chłopi, oni - używając tamtoczesnej terminologii - byli ostoją polskości. Niezamożni wyjeżdżali do Westfalii albo do Berlina, gdzie się niemczyli. Z wykładni klasowej wynikało, iż powinno być akurat odwrotnie. Skądinąd też, ale to już nieco późniejsze czasy, Związek Rzemieślników Polskich był raczej narodowy i chrześcijański niż klasowy. To wszystko z literaturą wiąże się luźno, ale mówi o atmosferze czasów.
Zielonogórskie środowisko literackie było bowiem, wyartykułujmy to jasno, produktem przemian popaździernikowych. Tyle że dokonujących się na odległej prowincji, w środowisku pozbawionym tradycji (nawet tej przeniesionej skądinąd) i względnie homologicznym. Najłatwiej pokazać to na przykładzie pisma. Jedynego, spośród tu powstałych, którego znaczenie wykraczało poza region i które - trwając przez lata - samo stało się i świadectwem, i instrumentem przemian. Myślę oczywiście o „Nadodrzu”.
Powstało w 1957 r. i ukazywało się wpierw jako jednodniówka powtarzalna, potem miesięcznik, półmiesięcznik, dwutygodnik, przetrwało okresy różnych restrukturyzacji, aż upadło w okresie transformacji ustrojowej. Powstało na tej samej fali, na   której „Po prostu” z nudnego pisemka młodzieżowego zmieniło się w jedno z najważniejszych czasopism okresu, tej samej,   która   zrodziła cały system środowiskowych pism studentów i młodej inteligencji, Tyle, że w środowiskach większych pisma powstawały parami. W Poznaniu - „Tygodnik Zachodni”   i   „Wyboje”,   we Wrocławiu - „Nowe Sygnały” (późniejsza „Odra”) i „Poglądy”. Starzy i młodzi. Niby to samo, a przecież inaczej. Układ dynamiczny, pełen wzajemnych napięć. Tyle, że dla młodych z „Poglądów” autorzy „Nowych Sygnałów” to byli „starzy”, establishment”. Kto wtedy mógł w Zielonej Górze być establishmentem? Wszyscy, niezależnie od   realnego wieku, byli młodzi i na dorobku. By zaistnieć, musieli powołać instytucje, które by to umożliwiły. Pismo, wydawnictwo, organizację literacką. Co też i zrobili. Tak dobrze, że aż do 1989 r. wszystko to działało, wchłaniających, co przyszli potem. Powstałe w 1957 r. Lubuskie Towarzystwo Kultury było - po doświadczeniach efemerycznych Klubów Młodej Inteligencji z okresu tużpopaździernikowego (także tu powstawały, nawet w nadgranicznym Gubinie) - instytucją względnie stabilną i, by tak rzec, rozwojową. Jego komórki pączkowały w samodzielne instytucje. Klub Literacki przekształcił się w Oddział Związku Literatów Polskich, sekcja wydająca „Nadodrze” w komórkę RSW „Prasa”, sekcja badawcza - w Lubuskie Towarzystwo Naukowe... W tym też środowisku należy szukać początków uczelni wyższych.
Skoro powiedzieliśmy to, co powiedzieliśmy, należy dodać, iż taki zespół zachowań musiał generować szczególny model pisarza. Z prymatem postaw obywatelskich, funkcji tyleż twórcy co działacza kultury, przywiązanego do form instytucjonalnych (które zresztą sam stwarza), działającego wewnątrz struktur państwa i przekształcającego te struktury. Nic z cygana, wszystko z obywatela. 
Dodajmy jeszcze, iż wszystko to byli ludzie nowi, w tym sensie, że - przeniesieni z odmiennych środowisk - nie mogli tu (a i nie chcieli) kultywować ich tradycji. Skądinąd zresztą nie były to normy inteligenckie, jeśli już - to plebejskie raczej.
Zreasumujmy - u genezy powstania środowiska leżała decyzja administracyjna - powołanie województwa. Potem już działał, jak go nazywa Stefan Żółkiewski, „przymus kulturowy” i jego mechanizmy. Ale to, jak ów „przymus kulturowy” się zrealizował, jakie przybrał konkretne kształty, jakie instytucje wygenerował było efektem działań tej grupki ludzi. W tym sensie lubuskie tradycje literackie są tworem ludzi z, najogólniej   rzecz traktując, pokolenia „Współczesności”. Wiem, że średnio przystaje to do biografii np. Bolesława Solińskiego czy Zdzisława Morawskiego, już raczej do Janusza Koniusza, choć przecież i jego można uznać, za niedoszłego socrealistę. Ale doświadczenie zetempowskie w biografii tego pokolenia, było istotniejsze niż zwykło się sądzić, skądinąd - w mniejszym zakresie - było też udziałem i mojej generacji.
 I, ewoluując, wszystko to przetrwało do r. 1989.
 
II.
Co do tego, ile właściwie było tych pokoleń sprawa nie jest jasna. Autorki retrospektywnej antologii poezji lubuskiej Mieszkam w wierszu Małgorzata Mikołajczak i Beata Mirkiewicz wyróżniają trzy: pierwszą tworzą „autorzy urodzeni przed wojną i w czasie wojny, którzy po roku 1945 osiedlili się na Środkowym Nadodrzu”, drugą „urodzeni i debiutujący po wojnie, głównie w latach 60.”, trzecia wreszcie to „grupa poetów   najmłodszych,   którzy dopiero rozpoczynają swoją poetycką drogę”. Na użytek antologii, w której materiał trzeba pogrupować w działy, w dodatku zaś tych działów nie może być zbyt wiele, jest to podział funkcjonalny. Ale w owej pierwszej grupie znajdą się autorzy urodzeni w l. 20,30. i 40.
W roku 1955-1956, gdy pojawiły się pierwsze sygnały tworzenia się w Zielonej Górze środowiska literackiego, i w okolicach lat 1960-1961, gdy budowało ono wstępne podstawy organizacyjne usytuowanie każdej z tych grup było odmienne. Powiedzielibyśmy, iż dwie pierwsze tworzyły to środowisko, grupa trzecia mogła jedynie dołączyć. Zbyt nieliczna, by zasadniczo przestrukturyzować stan zastany, powołać własne instytucje, funkcjonowała w ramach całości, która nie była jej tworem. To dopiero dwie następne zbudowały instytucje własne; w latach 70. W tym sensie lata 60. są puste. Jakkolwiek wtedy to właśnie powstał pierwszy ośrodek od „grupy założycielskiej” niezależny. Myślę tu o wpierw gorzowskim potem zielonogórskim ośrodku Korespondencyjnego Klubu Młodych Pisarzy. Jego założycielem był mieszkający wtedy w podgorzowskiej Kłodawie początkujący prozaik Zygmunt Trziszka. Ośrodek zaś działał jako ogniwo ogólnopolskiej organizacji, wpierw przy Zarządzie Powiatowym, potem przy Zarządzie Wojewódzkim Związku Młodzieży Wiejskiej. W tym samym kręgu należałoby umieścić Klub Literacki LTK, który - po utworzeniu oddziału ZLP przejął   tych, którzy do niego nie weszli. Przy czym decydowało nie tyle kryterium wieku, co dorobku.
Możliwa jest wszakże inna stratyfikacja. Ta bowiem, o której wyżej, dokonywana jest z dużej perspektywy czasowej, z niej patrząc zaciera się różnice, dostrzegalne z małej. Ot choćby tę fundamentalną, iż w pierwszej grupie da się wydzielić dwie mniejsze podgrupy. Pierwszą tworzyliby ci, którzy na Ziemię Lubuską przyjechali jako ukształtowane już osobowości, drugą   ci, którzy tu dojrzewali. Cezura przebiegałaby wewnątrz roczników trzydziestych. Z natury rzeczy roczniki czterdzieste znalazłyby się w tej drugiej podgrupie. Tak patrząc odpowiedzielibyśmy na pytanie dlaczego ich znaczenie było niewielkie. Po pierwsze dlatego, iż ta populacja była mniejsza od innych, po drugie dlatego, iż - wobec braku wyższych   uczelni, a także infrastruktury kulturalnej - odpływ był tu największy. Ten sposób widzenia pozwala także ukazać przyczyny znacznie   większej   dynamiki roczników pięćdziesiątych i   sześćdziesiątych. Ich reprezentanci studiowali na WSP, tu tworzyli grupy rówieśnicze, budowali własne ośrodki skupienia i, kończąc studia, znajdowali zatrudnienie w infrastrukturze kulturalnej. W ten   sposób środowisko uzyskiwało, tak nazwijmy, dynamiczną strukturę hierarchiczną.
Stratyfikacje z dużej perspektywy nakładają się na, bardzo różne, podziały czynione z perspektywy wewnętrznej. Czesław Markiewicz wyróżnia sześć kolejnych generacji. Pierwszą tworzą „pionierzy”(debiutujący przed 1956), drugą - późne roczniki trzydzieste i wczesne czterdzieste (debiutujące w latach 60.), jest to lokalny odpowiednik generacji Orientacji, trzecią - wczesne roczniki pięćdziesiąte, pomiędzy Nową Falą a generacją Wspólności, czwartą - roczniki pięćdziesiąte, debiutujące w latach 70., piątą - roczniki sześćdziesiąte, szóstą wreszcie - roczniki siedemdziesiąte. Siebie Markiewicz zalicza do generacji czwartej. Pomiędzy nim, urodzonym w 954, a Czesławem Sobkowiakiem i Mieczysławem Warszawskim z rocznika 1950 jest różnica generacji. Pomiędzy nim a urodzonym w roku 1979 Markiem Zdziarskim - aż dwie. Bo pomiędzy jest jeszcze pokolenie, które reprezentuje urodzony w 1970 r. Krzysztof Fedorowicz.
Wszakże da się powiedzieć jeszcze inaczej - pokolenie Sobkowiaka jest pierwszym tu urodzonym. Od niego zaczynają się dzieje tuziemców, nie przybyszy. I normy oglądu najbliższego otoczenia, które zapoczątkowało, rzutować będą na następców. Unieważniając cały kompleks spraw i tematów, którymi żyła wczesna proza Trziszki, reprezentanta drugiej generacji. Z kolei generacje piąta i szósta odkryją to, przeciw  czemu działały dwie pierwsze - walory niemieckiej tradycji. Oni są stąd i na swoim, nic im nie zagraża.
Tak więc, wciąż patrząc z dużej perspektywy, całą populację zgrupujemy w trzy formacje: „pionierów”, „dzieci wojny” i generacje powojenne. Pierwsza przyjechała tu w pełni uformowana i zbudowała,   „na surowym korzeniu”, instytucjonalne podstawy ruchu literackiego, druga usiłowała ten ruch wpisać w tworzące się właśnie linie podziałów, trzecia działała już normalnie, bez obciążeń, wynikających ze szczególnego statusu pisarza ziem zachodnich i północnych (zwanych niegdyś odzyskanymi).
W tej chwili produktywna jest przede wszystkim ta trzecia.
 
III.
Warto wszakże zwrócić uwagę na kilka cech różniących sytuację tej grupy od poprzedników. Pierwsza grupa, zasiedlająca ten region, korzystała ze szczególnego statusu pionierów.   Tworzyła od podstaw instytucje kulturalne i literackie, istniało też, tak powiedzmy, społeczne oczekiwanie na ich głos. Stąd każda książka, nawet jeśli był to maleńki almanach poetycki, była zauważalna. Ale też, ponieważ była to grupa niewielka, procesy dysocjacyjne wewnątrz niej ustępowały na rzecz procesów integracyjnych. W okolicach roku 1956 nie było lokalnego establishmentu, wobec którego mogliby ogłosić swój bunt młodsi. Takiego więc mechanizmu, który w sąsiednim Wrocławiu spowodował, iż obok „Nowych Sygnałów” powstały „Poglądy”, w Poznaniu zaś obok „Tygodnika Zachodniego”,   będącego   organem   „starych”, młodoliterackie „Wyboje”. Równie nieliczne lokalne przedstawicielstwa pokolenia ,,dzieci wojny” też były zbyt słabe, by wytworzyć własne ośrodki skupienia. Generacja Nowej Fali praktycznie nie miała tu zaś swych odpowiedników. No, może do tego kręgu dałaby się zaliczyć twórczość Kazimierza Furmana, ale poza głównym nurtem. Rocznikowo można tu także wpisać Wojciecha Czerniawskiego. Powiedzielibyśmy więc, iż - z perspektywy tych, którzy wystąpili w latach 70., wszystko co ich poprzedzało zbiegało się w wielką grupę rozwiązań zastanych. To był, po raz pierwszy tak ukonstytuowany, establishment. Zapewne jakoś po swojemu go wewnętrznie różnicowali, ale przecież - z ich punktu widzenia - Soliński, Koniusz i Waśkiewicz to było to samo „Nadodrze”. Szczególny zbieg okoliczności sprawił, iż z tym ostatnim spotykali się także w literackim segmencie ich własnej studenckiej organizacji. Tym razem na szczeblu ponadlokalnym.
Powiedzmy tak - pierwsza grupa, „pionierzy”, działali wewnątrz organizacji tak czy inaczej funkcjonujących na szczególnym statusie ziem zachodnich i północnych, grupa druga, „dzieci wojny”, zbyt słaba, by wytworzyć własne, wchodziła w różnorakie struktury ruchu młodoliterackiego, wewnątrz organizacji młodzieżowych, grupa trzecia, Buck, Kurzawa, ale i Markiewicz i ich rówieśnicy, dość już liczni i dysponujący poczuciem odrębności, zdołali wytworzyć własny ośrodek skupienia, funkcjonujący wewnątrz „imperium kultury studenckiej”. Tak jak istniała ona w latach 70.Pismo („Faktor”), klub literacki i Klub Dziennikarzy Studenckich, grupy poetyckie i artystyczne, studenckie teatry, kabarety, almanachy, wydawnictwa okazjonalne, dodatki do gazet i czasopism profesjonalnych, festiwale. Lokalny segment ruchu, który - z natury rzeczy - był częścią całości. I tak go należy wiedzieć.
Oznaczało to tyle, iż młody autor funkcjonował równocześnie w dwu strukturach. Literackiej i kulturowej. Jako, powiedzmy, członek Koła Młodych przygotowywał się do pełnienia roli pisarza, posiadał status kandydata do zawodu. Jako uczestnik ruchu kulturowego przygotowywał, nazwijmy to tak, alternatywną wizję kultury. Wewnątrz bowiem „imperium kultury studenckiej” funkcjonował niemal kompletny odpowiednik instytucji kultury, określmy nieprecyzyjnie - profesjonalnej. Łącznie z mechanizmami promocji. Na ile obie te struktury były wzajem przenikalne nie przesądzamy. Dość, że można było funkcjonować i być identyfikowalnym wewnątrz enklawy. Na wszystkich jej wewnętrznie zróżnicowanych szczeblach i w różnorakich instytucjach. Stąd np. Eugeniusza Kurzawę można zobaczyć w redakcji „Faktora” i dodatków studenckich, ale także w warszawskich „Integracjach”, w wydawnictwach „Akcji Chełm”, wreszcie w tygodniku „itd”. Jego wiersze drukowało „Nadodrze”, ale debiut książkowy ukazał się w serii „Pokolenie, które wstępuje”, uczestniczył w różnych - lokalnych i krajowych - almanachach. Działaniach lokalnych i mieszczących się w ponadlokalnych składowych ruchu artystycznego studentów.
Twórczość, tak powiedzmy, była identyfikowana w dwu perspektywach - jako część młodej poezji lubuskiej, ale także element owej kultury studenckiej.
Jest to zupełnie inna sytuacja, niż ta, w której autor samotnie przedziera się do instytucji upowszechnieniowych, a jego otoczeniem jest co najwyżej klub młodych piszących. Inna perspektywa oglądu zjawisk, inna świadomość uczestnictwa zarówno w kulturze jak i instytucjach społecznych. Inna wreszcie zdolność poruszanie się w zespołach ludzkich. Funkcjonowania w nich w różnych usytuowaniach.
Dość spojrzeć na dzisiejszą społeczność zielonogórską by na niekiedy istotnych miejscach zobaczyć w niej ludzi z kręgu „Faktora”.W tym względzie odpowiednik można znależć tylko w grupie umownie nazywanej tu „pionierami”. Ale też w tym nie różni się od reszty kraju.         
 
IV.
Mechanizmy, które wyżej opisywaliśmy, nijak nie mają się do tych, w których funkcjonują autorzy debiutujący w późnych latach 80. i w 90. Choć właśnie oni tworzą największą grupę czynnych to pisarzy. I dynamika przyrostu jest nieporównywalna z żadnym z poprzednich okresów. Można nawet powiedzieć, iż stało się tak, iż to co w latach 50. i 60.dokonywało się w wojewódzkiej Zielonej Górze teraz dokonuje się w ośrodkach o jeden lub dwa stopnie niższych: powiatowych i małomiasteczkowych. Stan posiadania takiego np. Drezdenka, liczony almanachami, książkami, publikacjami w miejscowych pismach jest niemniejszy niż Zielonej Góry w okolicach 1960  r. Nie mówiąc o Żarach czy Świebodzinie. A już w żadnym wypadku o Gorzowie. 
Dość porównać biogramy autorów publikujących w dwu almanachach młodej poezji lubuskiej - moim z roku 1976 zatytułowanym „Moment wejścia” i Czesława Markiewicza z roku1997 zatytułowanym Rozpoznani spośród - by zobaczyć różnice. W tym pierwszym autorzy książek są w mniejszości, w tym drugim zdecydowanie przeważają. Są też tacy, którzy mają ich kilka i w momencie druku w almanachu przygotowywali się do sumowania dorobku. Skądinąd redaktor „Rozpoznanych spośród” był jednym z młodszych współautorów „Momentu wejścia”, w zbiorze zaś, który opracował, publikuje jego syn.
Dysponujemy dwiema książkami, które - na bieżąco - notują to, co w latach 90.działo się w literackiej Zielonej Górze, są to Jana Kurowickiego Naczynia osobności (1998) i Czesława Markiewicza Rozpoznany moment osobności (2000). Ta druga zajmuje się wyłącznie autorami młodymi, z reguły debiutami. Opisany jest też - piórami Eugeniusza Kurzawy i Andrzeja Bucka okres „Faktora”. Jest antologia, która rejestruje stan posiadania poezji lubuskiej od początków do dziś („Mieszkam w słowie”, 2000, wcześniej - w r.1991 ukazała się antologia „Pieśń zostaje za nami”, opracowana   przez  Czesława Sobkowiaka). Dysponujemy wspomnieniami Janusza Koniusza, anegdotyczno-wspomnieniową książką Zenona Łukaszewicza („Mój alfabet albo pstryczki i potyczki”, 1993). U progu transformacji na łamach „Gazety Nowej” Markiewicz przeprowadził - w stylu Trznadla i Urbankowskiego - swoistą kampanię lustracyjną. Te wątki wracają także w nowszej publicystyce Sławomira Gowina. Zresztą i znaczne partie książki Łukaszewicza (uprzednio drukowane w „Gazecie Nowej”) utrzymane są w stylu rozliczeń W tym względzie też Zielona Góra nie różni się od reszty kraju. Jeśli jednak obie wspomniane wyżej antologie potraktować jako swoistą próbkę - okaże się, iż dawne hierarchie pozostały niezmienione, tyle tylko, że do dawnych dołączają nowi autorzy.
Czy przewartościowane zostały aksjologie, wedle których się ich ocenia - mocno wątpię.
 
V.
Almanach „Rozpoznani spośród” prezentuje 15 autorów, mniemam, że gdyby zliczyć wszystkich, którzy - książkami - debiutowali w l. 80. i 90.otrzymalibyśmy liczbę bliską setki. Markiewicz (Kurowicki także) opisując ich książki wprowadza wewnętrzne podziały, opisuje nurty, odmienności poetyk. Tak rzeczywiście jest. Zresztą jedni, jak np. Jacek Katarzyński, wyszli z ruchu art-zinów, inni, jak Robert Gromadzki zakładali własne grupy poetyckie (ta, którą utworzył nazywała się Budowa, ale była też inna, która nazwała się Die Hulle),organizowali pisma, które zakwalifikowalibyśmy do kategorii art-zinów, nawet jeden ze zlotów redaktorów i autorów tych pism odbył się w Zielonej Górze. Były też inne próby budowy ośrodków skupienia, jak choćby stworzone przez Jolantę Pytel Stowarzyszenie Jeszcze Żywych Poetów wraz z wszechnicowym Uniwersytetem Poezji. Działają ośrodki Robotniczego Stowarzyszenia Twórców Kultury. Oddział Związku Literatów Polskich   utworzył w Gorzowie i Żarach Kluby Literackie. Są nawet stowarzyszenia międzynarodowe, jak niemiecko-polski Związek Pisarzy Nadodrza wydający dwujęzyczne pismo „Prom”. 
Po „Komunikatach” Eugeniusza Kurzawy zaczęło się ukazywać „Lubuskie Nadodrze”, pismo literackie wychodzi w Głogowie. Gdyby łącznie wydrukować teksty literackie (i literatury, zwłaszcza miejscowej tyczące) publikowane w pismach lokalnych i sublokalnych pewnie co kwartał albo może nawet co miesiąc otrzymalibyśmy almanach tej objętości co Rozpoznani spośród. 
Młody autor sytuuje się swą książką wśród książek rówieśników, autorów starszych i doświadczonych, przeróżnych hobbystów i autorów niedzielnych. Jego wiersze, jeśli nie wpisują się w którąś z rozpoznanych poetyk, są w w szczególny sposób bezbronne. W znanych nam historycznych sytuacjach - z reguły wchodziły wraz z krytycznym oprzyrządowaniem. Starali się o to programotwórcy, krytycy towarzyszący. Ale wszyscy oni działali w układzie, tak powiedzmy, wielonurtowym i wielopoziomowym ale jednoparadygmatowym. W takim, w którym z jednej strony istniał literacki establishment, z drugiej kwestionujący go autorzy wchodzący właśnie na rynek. Poetyki rozpoznane, społecznie akceptowane, i te, które kwestionowały ich reguły. To wszystko zaś działo się w kręgu literatury wysokoartystycznej, poza którą funkcjonowały - rządzące się innymi regułami: literatura ludowa, robotnicza, brukowa i popularna, wreszcie - łatwo rozpoznawalna i nie włączana do kanonu - twórczość amatorska.
Ten układ już nie istnieje. Właściwie, co już wtedy sygnalizowałem, rozpadł się w latach 70., tyle, że restrykcyjna polityka wydawnicza zacierała istotne rozmiary zjawiska. Wolny rynek wyzwolił go w pełni. Najprościej mówiąc - wygląda to tak, iż unifikacja wykształcenia, częściowe przynajmniej ujednolicenie obiegów literackich i dostępu do dóbr kulturalnych powoduje ujednolicenie wytwórczości, zanikanie enklaw kultury ludowej, robotniczej, lumpenproletariackiej wreszcie. Są to - zewnętrznie - produkty intencjonalnie wysokoartystyczne. W tym samym   stopniu   jak wysokoartystyczne są produkty malujących amatorów. To nie kwestia tego, że i wśród nich może się trafić malarz dużej miary, ale w tym, iż - jako całość - jest to zjawisko innogatunkowe. I instrumenty, przy pomocy których je badamy, są inne niż te, których używamy opisując plastykę zawodową. Ta amatorska - jako całość - interesuje nas z powodów, wśród których artystyczne nie są bynajmniej na pierwszym miejscu. Podobnie jest z literaturą, tyle że - nawykowo - traktuje się ją jako, wprawdzie niejednorodną, ale jednak całość.
To już nie kwestia mechanizmów promocyjnych, ale zupełnie odmiennej niż dotychczasowej stratyfikacji wytwórczości kulturalnej. I operowanie wśród zupełnie innych rzędów wielkości. 
W przypadku autorów wchodzących na rynek - nie jest tak, iż oni dołączą do tych, co już są. Iżby zaistnieć muszą zmienić nie tylko literackie hierarchie, ale także literackie wzorce, wartości, sposoby widzenia świata. Nie wpisać się w układ, ale zaproponować własny. I tak go uzasadnić, iżby stał się społecznie akceptowany.
Ale to by równocześnie znaczyło - odnosząc do aktualnej sytuacji - iż w ten oto sposób zamknęły się dzieje literatury XX wieku i zaczęły nowe.
 
VI
Jak się literacko zrealizuje - nie wiemy. Na planie świadomościowym jeden przynajmniej wyznacznik można wskazać. Otóż - z tego punktu widzenia część przynajmniej wczesnych wytworów tego środowiska (jeszcze wyraziściej artykułowało się to w publicystyce, ale ta pozostaje poza zakresem naszych rozważań) można potraktować jako odpowiedź na postulat, tak oto, w trybie pytań, sformułowany przez Czesława Miłosza w „Traktacie poetyckim”:
 
Któż miecz Chrobrego wydobywał z pleśni?
Któż wbijał myślą słupy aż w dno Odry?
I któż namiętność uznał narodową
Za cement wielkich budowli przyszłości?
To była wielka problematyka prozy historycznej lat 40. i wczesnych 50. (ale powstającej często jeszcze w latach okupacji). Piastowska wizja państwa polskiego. Narodowo jednolitego i w granicach bliskich tym z 1945 r. Na lubuskim gruncie to opowiadania historyczne Tadeusza Jasińskiego, obie publicystyczne książki Koniusza, reaktualizowane tradycje Babimojszczyzny, polskich rzemieślników z Zielonej Góry. Najogólniej - walka z zalewem germańskim i powrót na historycznie polskie ziemie. Drugie stadium - tu głównie proza Zygmunta Trziszki, w mniejszym stopniu Janusza Olczaka - to scalanie się z różnorodnego etnicznie i kulturowo materiału jednolitej społeczności. W tle było jeszcze i odzyskiwanie lokalnych (ale polskich) tradycji i - jak   to wtedy opisywano - duchowe zagospodarowanie ziem zachodnich. Gdzieś to jeszcze reliktowo jest obecne w wierszach Gowina, gdzie tamte, przyniesione z dawnych miejsc zamieszkania tradycje i zwyczaje są jeszcze obecne w opowieściach rodziców i dziadków, ale naturalnym otoczeniem podmiotu, jego „małą ojczyzną”, jest Zielona Góra. Tamto jest mityczne, to prawdziwe, i jego dziecięcym doświadczeniem jest przebicie ulicy, która najkrótszą drogą połączy siedziby WRN i KW. Przy okazji niszcząc stary poniemiecki cmentarz. Żal, że został zniszczony to już symptom tej nowej świadomości. I wreszcie etap na razie finalny - eseistyczno-literacka proza Krzysztofa Fedorowicza. Jeśli dla książek z lat 60. przywoływaliśmy wykładnię z zakresu doktryny państwowej, można ją przywołać i tu, tyle że, bardziej jeszcze symplifikując, są to bowiem teksty nieporównanie subtelniejsze. Powiemy wówczas, iż jest to doktryna unijna (od UE). Małe ojczyzny, współżycie kultur i nacji, historyczne konflikty, które nie rzutują na status quo. Nie „namiętność narodowa”, ale ciekawość kulturowa. Nie konflikt, ale współistnienie. I taka tradycja, która jest wspólnym dobrem, a nie orężem aktualizowanym dla doraźnych narodowych celów. I to jest tendencja szersza, choć przecież wspólna dla całego obszaru ziem zwanych niegdyś odzyskanymi - od Gdańska poprzez Warmię i Mazury po Wschowę i Zieloną Górę.
Jak się rozwinie, mniej zależy od samych autorów, bardziej od biegu zdarzeń.
I to jest kolejny krąg, który zatoczyła literatura tu powstająca. Odpowiadając na wyzwania czasu. Rzecz w tym, by poszczególne realizacje widzieć we właściwej perspektywie i z różnych punktów widzenia. Także jako przejaw zmieniającej się świadomości społecznej. I by, badając je nie popadać w błąd prezentyzmu.
        
VII.
Nie było to nigdy środowisko duże. Nigdy też nie posiadało w swym składzie reprezentantów wszystkich gatunków literackich, a także autorów mogących spełniać różnorakie środowiskowe funkcje - od autorytetów (obojętnie jakich opcji) po dyżurnych wrogów ludu. Nie uformowały się tu żadne szkoły literackie, promieniujące na sąsiednie ośrodki. Krytycy, jeśli byli, to funkcjonowali samotnie, bez większego, na miejscu, rezonansu. Przydarzyło się to mnie, przydarza się teraz Janowi Kurowickiemu. Ten ostatni przypadek jest o tyle znamienny, iż jego sposób widzenia zjawisk literackich (pomijam doraźne recenzje z lokalnych wydawnictw) mógłby być skuteczną odtrutką na obiegowe mity i wmówienia, jego zaś koncepcje kulturowe i estetyczne zasługują na wnikliwe odczytanie. Choć nie, tu akurat, można znaleźć jakiś sygnał - co prawda nie wprost - pominięcie jego wierszy (a jest to także, zwłaszcza ostatnio, poeta momentami znakomity) w środowiskowej antologii retrospektywnej - „Mieszkam w wierszu”. Cokolwiek by mówić, jest w tym coś małostkowego, choćby jego poglądy miało się za odrażające.
Moc przyciągania ten ośrodek też miał raczej niewielką, choć przewinęło się przezeń - w różnych okresach - sporo autorów - od Bogdana Loebla, Salomei Kapuścińskiej po Bogusława   Kierca. Ze Słupska przyjechał tu Waldemar Mystkowski, z Wrocławia powrócił Wojciech Śmigielski, nie   został w tym mieście Czesław Sobkowiak, po wędrówce przez Suwałki i Białystok powrócił Eugeniusz Kurzawa. A i Jan Kurowicki tyleż z Baranowicz co ze Świebodzina się wywodzi. Ale większość autorów stanowią dziś ludzie w tym regionie urodzeni - dzieci i wnuki osadników.
Jeśli - jako całość - coś wytworzył to pewien typ działań (literackich i okołoliterackich) na tyle uniwersalny, że w zmienionych warunkach okazał się po powtórzenia np. w Suwałkach. No i są książki, autorzy, którzy funkcjonują w literaturze. Jak na tak niewielkie środowisko - całkiem sporo nazwisk. Część wymieniłem uprzednio, inne jakoś mi umknęły. Ale zbyteczne wydaje mi się przytaczanie tu ich katalogu. O większości zresztą pisałem w różnych tekstach.
Dla mnie, który po części jestem produktem tego środowiska, fascynująca także wydawała się jego obserwacja. Mechanizmy, które w środowiskach większych były trudniej uchwytne, bo rozgrywające się w dłuższym okresie i tyczące większej populacji, tu były niemal naoczne. Czterdzieści lat i populacja (a przynajmniej widoczna jej część) nie przekraczająca dwustu pięćdziesięciu osób. Co miało być zbudowane, zostało zbudowane. Co z tym zrobią następcy, ich sprawa.
 
VII, X 2001